PAPIEROSY

.

ROZMAZANA PLAMA NA EKRANIE TELEWIZORA - chociaż Turcy palą masowo tony papierosów, to jednak rząd podjął próbę zahamowania tego nałogu upatrując przyczynę w zbyt nachalnym wizerunku "sigaret" w kinematografii. Zakaz wyświetlania filmów, w których się pali byłby zbyt drastyczny, mogłoby się nagle okazać, że nie ma czego puszczać w tv. Władze wpadły więc na pomysł, że najlepszy będzie system z tzw. "rozmyciem punktowym". Ilekroć na ekranie pojawia się ktoś z odpalonym papierosem, wówczas papieros ów zostaje starannie rozmazany, tak, by absolutnie nikt nie był w stanie domyśleć się, co akurat aktor robi. Sama byłam zaskoczona tym, jak często w filmach są "papierosowe" sceny, bo dopiero tutaj zaczęłam zwracać na to uwagę. Niestety, czasem są zbyt często. Tak często, że po 20 minutach odechciewa się oglądania filmu. Być może jest to kwestia przyzwyczajenia, w każdym razie mi to bardzo przeszkadzało w delektowaniu się treścią. Ciągle śledziłam skaczący po ekranie w pogoni za przemieszczającym się papierosem punkt, a jeśli paliła cala grupa osób, wtedy dopiero dostawałam oczopląsu...Nie wiem czy ten system jest odpowiedni, wszakże wiadomo: zakazany owoc lepiej smakuje.



TATUAŻ

Pewna kobieta, Kurdyjka, pokazała mi tatuaż. Tatuaż pochodził z jej dzieciństwa, czyli sprzed jakichś 40 lat. Nie był to zwykły tatuaż, jakich pełno, czarny czy też kolorowy. Tatuaż ten miał zupełnie nową dla mnie, nigdy wcześniej nie spotykaną technikę wykonania. Technika ta polegała (jak mogę się domyślać z obdukcji przedramienia tej kobiety) na wyszywaniu nićmi wzoru. Cały pic polega na tym, żeby zostały jak najbardziej widoczne blizny. Jej wzór były to jej inicjały MA (od imienia i nazwiska...). Widać tatuażysta nie miał zbyt wielkiego talentu w tej dziedzinie, bo wyglądało to dosyć marnie. A może po tylu latach wzór (tatuaż zrobiony był we wczesnym dzieciństwie) po prostu się "rozlazł" na skórze, no i zapewne nie miał mieć on wartości estetycznych, tylko raczej praktyczne (jakby podpis na skórze, znak rozpoznawczy dziecka, naznaczenie, przynależność do klanu). W każdym razie ja coś takiego widziałam po raz pierwszy i wówczas pomyślałam sobie, że musiało to strasznie boleć, szczególnie tak małe dziecko. Ogólnie tatuaże w islamie są zabronione, jednak właśnie Kurdowie często mają tatuaże, zwłaszcza starsze pokolenia. Na wioskach spotkać można wiekowe kobiety z wytatuowanymi twarzami. Te tatuaże oznaczają przynależność klanową i w zależności od wzoru dają pojęcie skąd dana osoba pochodzi (oczywiście jeśli się umie to czytać...). Znajomy Turek powiedział mi, że zwyczaj ten pochodzi od Arabów i nie jest typowo turecki.

Innym rodzajem tatuaży jest tatuaż weselny. Podczas wesela dziewczynie maluje się wzory na stopach i rękach rdzawą henną. Henna jest oczywiście zmywalna.

Tureckie lody

 .

Nie podają ich wszędzie, należy zapuścić się w rejony zamieszkałe przez tubylców i znaleźć tam jakąś małą lodziarnie, ewentualnie cukiernie. Ja polecam takową zaraz przy Kale Market, nie jest daleko od centrum, a lody maja wyśmienite. Takie specyfiki charakteryzują się tym, że:

a. nakładane są "szpatułką", a nie okrągłą łyżką,

b. wyglądają jak wielka biała (bo są prawdziwie śmietankowe) plastelina i taką też mają konsystencje (chyba dzięki większej zawartości tłuszczu w mleku, lub też po prostu nie rozrabianiu mleka z wodą, jak to się u nas wyrabia),

c. dzięki w/w właściwościom mniej się topią, przez co dłużej mamy je w formie stałej w wafelku (co w sierpniu, na słońcu, gdzie temperatura dochodzi do 60 stopni, nie jest banalnym osiągnięciem),

d. na koniec posypywane są czymś zielonym (a właściwie wkładane w to coś, co w efekcie wygląda jak posypka). To "coś" po identyfikacji organoleptycznej okazuje się zmieloną pistacją, ale dzięki niej nabierają wyjątkowości swego wyglądu i smaku.


Opowieść miłosna nr1

.

Oczywiście na początku entuzjazm jest największy i w miarę upływu czasu zmniejsza się proporcjonalnie do zdobytej wiedzy i doświadczenia...nigdy jednak nie gaśnie (mam nadzieję ;-)). Kraj ten ma tyle wspaniałości w sobie, że ciężko jest się nim znudzić. Daje nie tylko radości w obcowaniu z osobami z różnych części globu, ale również wrażeń dostarczanych przez samych Turków.

Zawsze lubiłam romanse. Nie tyle uczestnictwo w nich we własnej osobie (chociaż to oczywiście też, bo kto tego nie lubi...), co raczej rosyjskie powieści typu "Anna Karenina", seriale typu "Beverly Hills, 90210", a nad wyraz wszystko kocham słuchać opowieści z pierwszej (bądź drugiej) ręki o zabarwieniu romansowym.

Dziś zapodam wam jedną z tych "alanijskich" historii. Tak więc drogie dziadki, usiądźcie wygodnie i słuchajcie, tylko uważnie, bo nie będę powtarzać.

W pewnym kraju, za 3 morzami, wieloma górami, w małym miasteczku (tak na ok. 100 tyś. mieszkańców), gdzie słońce świeci jak diabeł w sierpniu, a w listopadzie jak mały diablik, gdzie półwysep wcina się w morze, a na jego wierzchołku są ruiny starego zamku, tam właśnie wydarzyła się ta historia. Miasto to słynie z cudownej pogody i jeszcze bardziej cudownych lokalnych chłopców, dlaczego też wiele dziewcząt i kobiet wybiera ten raj na spędzenie swego urlopu. Taki wybór tez podjęła Ania, gdy wraz z koleżanką wybierała kraj wakacyjnego wypadu. Przelot odbył się gładko, transfer z lotniska tak owoż. Dziewczęta podjechały pod hotel wspaniały, wciągnęły bagaże do środka i oczom ich ukazał się ON. Recepcjonista. Cudowny, opalony, umięśniony, z białymi ząbkami. Nie dały po sobie poznać zachwytu, który wypełnił ich ciała i radości z dobrze podjętej decyzji o wyborze kraju. Jednak recepcjonista nie potrzebował nic poznawać, on po prostu wiedział, że robi dobre wrażenie, przecież musi. Taka praca. A turystki, choć ładne to przecież raz są, a raz ich nie ma, przyjeżdżają i odjeżdżają. Ania z Ewą udały się do pokoju, szybko wskoczyły w stroje kąpielowe i ruszyły nad morze. Już w czasie tej 400 metrowej podróży zostały zaczepione kilka razy przez młodych Turasków, którzy gotowali się aby poznać tak wspaniałe dziewczyny. Niestety nie wszyscy z nich znali angielski, o polskim nie wspominając, więc kontakty ograniczały się do zapytania "How are you?" i "What's your name?". Już po 2 godzinach dziewczyny dosyć miały tubylczych amantów, wróciły więc do hotelu, bo i pora była obiadowa. Traf chciał, że w czasie obiadu w oko kelnerowi wpadła Ewa. Kelner koniecznie chciał się z nią umówić na wieczór, niestety bariera językowa znowu okazała się problemem. Poprosił więc recepcjonistę o pomoc. Plan był prosty: pójdą we czwórkę, Ewa będzie dla mnie, Ania dla ciebie. Sam nie mógł iść z Ewą, bo jakby się z nią dogadał? A tak tłumacz zawsze pod bokiem...na początek oczywiście, bo potem to będzie niepotrzebny, wystarczy parę drinków. Recepcjonista choć niechętnie, zgodził się w końcu. Następnego dnia miał wolne, więc co mu szkodzi pomóc koledze. Jak postanowili, tak zrobili. Dziewczęta nie wahały się długo z podjęciem decyzji, wiadomo, recepcjonista na samym początku wpadł im w oko. A kelner...no cóż, niech idzie też. Dyskoteka była pełna. Pełna seksu, Rosjanek i alkoholu. Kelner kupił kilka drinków Ewie, recepcjonista Ani. Mało rozmawiali, królowały tańce i mowa ciała. Ewa polubiła kelnera, choć ciężko było się dogadać...ale w sumie po co mówić, można się przytulić. Recepcjonista z Anią tez poczuli mięte do siebie. Do hotelu wrócili nad ranem. Ania była zmęczona i upojona, Ewa miała jeszcze siły pójść na plaże z kolegą. To co działo się z Ewą na razie nas nie interesuje, powrócę do tego wątku w następnym poście. Interesuje nas Ania. Otóż wbrew oczekiwaniom recepcjonisty okazała się "porządną" dziewczyną i prócz całowania nic nie zaszło. Od tego czasu wychodzili co wieczór, dużo rozmawiali. Pokazał jej miasto, oprowadził po ruinach zamku i czerwonej wieży. Przed jej wyjazdem kupił pierścionek, na pamiątkę tych dni. Oboje czuli, że ten tydzień to dla nich za mało, ale co zrobić. Ona musi wrócić na studia, on nie ma pieniędzy na bilet do Polski, o wizie nie wspominając. Pozostał im MSN. Cały rok pisali do siebie, wyznawali miłość, tęsknili. Związek był nieskonsumowany, więc tęsknota była tym głębsza. Recepcjonista był uczciwym Turkiem, nie miał innej na boku, zakochał się naprawdę w tej polskiej dziewczynie. Ania przyjechała ponownie w następnym sezonie, tym razem na 2 tygodnie. Po tych 2 tygodniach recepcjonista oświadczył się. Po wakacjach Ania wróciła do Alanyi już na dłużej. Jako przyszła żona zamieszkała z recepcjonistą i szykują się do ślubu. Koniec opowieści.

Ta historia zakończyła się szczęśliwie, z happy endem. Oby tylko do ślubu nic im nie pękło. Powodzenia!!!


Z DZIENNIKA, 15 KWIETNIA 2008

.

Poniższy post jest z dziennika z mojej drugiej podróży do Turcji, a pierwszej do Alanyi i w celach zarobkowych.

...Trzymam bilet w ręce. Przepustkę do ciepła i przygody. Biuro podróży w którym mam pracować zapłaciło za niego. Wprost nie mogę się doczekać wejścia do samolotu i zatopienia się w wygodnym fotelu. To wszystko wydaje mi się takie nie realne... Wydaje mi się, że zaraz obudzę się z tego snu i nie będę mogła już zasnąć, sen już nigdy nie powróci. Jestem podekscytowana. Obserwuję innych ludzi szukając tych samych emocji w ich twarzach. Wszyscy wyglądają podobnie: ot, tłumek przyszłych turystów oraz przyszłych rezydentów, teraz jeszcze nie wyspanych, bo pora jest wczesna. Matka z dwojgiem dzieci, niezbyt ładne trzy dziewczyny, para 50-latków. Jedna z kobiet przykuwa moją uwagę. Ma ok. 45 lat, jest z koleżanką. Chyba niedawno była u kosmetyczki, bo brwi ma tak czarne i perfekcyjnie wyprofilowane, że to aż nienaturalne. Do tego ostry makijaż, kreska wokół ust i szpilki do mini spódniczki. Jest to jedyna osoba, która wygląda na szczęśliwą w tym tłumie. Ciągle o czymś gada, szturcha zaspaną koleżankę, szkoda, że nie słyszę o czym rozmawiają. Może leci pierwszy raz, a może leci któryś raz z rzędu i dlatego wie co ją czeka? Chciałabym podejść i zapytać, ale oczywiście nie robię tego. Podchodzę do odprawy bagażowej, limit to 40 kg, a ja mam 2 wielkie walizki z konserwami i makaronem w środku, obawiam się, że mogę mieć mały problem z przekroczeniem wagi. Na szczęście okazuje się, że wszystko jest ok, udało mi się fuksem (39, 5 kg). Teraz mam przy sobie tylko małą torbę-bagaż podręczny, z paszportem, dokumentami, telefonem, mp3-ką, wafelkami i czekoladą. Łazimy z koleżanką po "wolnocłówce". Nie mogę się skupić na oglądanych przedmiotach, ze zdenerwowania nie czuję zapachu perfum. Nadchodzi godzina naszego odlotu, ale stwierdzamy z koleżanką, że warto byłoby szybko napić się ostatniej kawy w Polsce. Siadamy w jakimś miłym barze kawowym i spokojnie sączymy. Nagle z megafonu słyszymy nasze imiona i nazwiska. Biegniemy, sprawdzają paszporty i bilety. Do samolotu dojeżdżamy specjalnym autobusikiem dla spóźnialskich. Znajduję swoje miejsce w samolocie i już wiem, że ten sen to jawa. Nikt mi go nie odbierze, no chyba, że samolot się rozbije. Uśmiecham się do siebie, do sąsiadów obok, ale widzę, że nie rozumieją mojej radości, wiec więcej tego nie robię (ach, te polskie pochmurne twarze). Kobieta z brwiami siedzi trzy rzędy przede mną, ale już tak dużo nie gada, może boi się latania, tak jak ja. Przy starcie czuję jak wnętrzności podchodzą mi do gardła, ale jakoś się trzymam. Stewardessa próbuje odciągnąć naszą uwagę od turbulencji. Prezentuje jak zapinać pasy bezpieczeństwa, wyciągnąć kamizelkę, pokazuje drogi ucieczki w razie niebezpieczeństwa. Wcale mi to nie pomaga. Wręcz czuję się gorzej. Najbardziej psuje mi humor to, że moje najbliższe wyjście ewakuacyjne nie jest tak blisko, a siedząc przy oknie mam zmniejszone szanse wyjścia z katastrofy cało w stosunku do osób siedzących przy samym przejściu, zaczynam żałować, że wybrałam miejsce przy oknie...Maszyna wznosi się. Nieśmiało zerkam przez okienko. Warszawa zmniejsza się, a w końcu przecinamy warstwę chmur i nic poza nimi już nie widzę. Czuję się jakbym wstąpiła do raju. Chmury, słońce i przestrzeń. Tylko aniołków brak.

...Ale skąd miałam wiedzieć, że to dopiero przedsionek raju.






W ramach wstępu

.

Wyszłam z lotniska. Rozejrzałam się i pomyślałam, że to nie może się tak skończyć, musi być jakaś kontynuacja. Dlatego też powstał ten blog.
W Alanyi zostawiłam znajomych, miłości byłe i obecne, wspomnienia i słońce. Wróciłam do Polski po 6 miesiącach spędzonych w Turcji, w innym świecie, lepszym, choć czasem zdradliwym świecie, gdzie wszystko trwa tylko chwile. Wszystko jest krótkie, intensywne, esencjonalne do gruntu możliwości. Wszystko mija, gaśnie i odnawia się w innej formie chwile potem. Ten pobyt odmienił mnie i sprawił, że teraz w polskich realiach czuję się źle, jakoś nie do końca na miejscu, już tu nie pasuję.
Często myślałam dlaczego to miejsce jest tak inne niż wszystkie, które dotychczas odwiedziłam, poznałam. Jedyny wniosek jest oczywiście taki, że jest to miejsce turystyczne, miejsce, gdzie krzyżują się kultury Europy i Azji. Gdzie pojawiają się ludzie z całego świata by spędzić swoje wspaniałe, wymarzone wakacje. To oni tworzą klimat tego miejsca, tego miasta, klimat niepowtarzalny. Oni przywożą ze sobą energie, siłę, emocje, które nigdy nie gasną, bo ciągle przyjeżdżają nowi turyści z nową dawką energii. Buzujące sexem dziewczyny, dzieciaki wrzeszczące w morzu, "starszacy" z drinkami w ręku. Wszystko jest wyliczone na miare tygodnia lub dwóch: ich zapas energii zabrany ze sobą z domu, ich zasób portfela oraz ich wesołe samopoczucie (zbyt długie wakacje nie wprawiają ludzi w taki sam zachwyt jak krótki, aczkolwiek intensywny tygodniowy wypoczynek). Tłumy przewalające się po ulicach, Turcy podrywający dziewczyny z Europy, pamiątki na każdym rogu, oddzielne ceny dla turystów i "tubylców"; to wszystko daje poczucie przemijalności, chwilowej zabawy z widokami na szybkie zakończenie.

Tyle wstępu. Blog ten chciałabym poświęcić wszytkiemu co wiaże się z Alanyą i Turcją (w szerokim tego słowa znaczeniu), bo kocham to miejsce i ten kraj. Chyba w poprzednim wcieleniu byłam Turczynką, bo zupełnie nie umiem inaczej wytłumaczyć tej mojej pasji, która opętała mnie jak siatka rybę, ale sprawiła jednocześnie, że wypłynęłam na szersze horyzonty myślenia o życiu, ludziach i świecie.